Codzienność
zbudzona mrokiem świtu
wychodzę z zaspanego łóżka
ciepła
rozgrzana spokojem snu
jak dziwny anioł
twardy dywan prowadzi
moje stopy
w czeluść mieszkania
jak
w znaną grotę
znane kontury dotyku
sprzęty co stoją
w głuchej ciszy
rozdartej czasem
gardłową muzyką psa
beznadziejne poranne czynności
wykonywane schematycznie
bezmyślna rutyna ruchów
dopracowana dzień-po-dniu
wiekowo
wychodzę codziennymi drzwiami
uprzedzona przez myśli-
myśli niedogonione
nie wiem czy zdążę
na uciekający autobus
ulica rozrywa ostatnie atomy
niedotkniętego jeszcze tlenu-
był nadzieją na czysty krzyk oddechu
niespełniony wczoraj
przez zajętą chwilę wieczoru
i tak bez powietrza
przedzieram się
przez szare skrajności
czarne-białe pudełka podwórek
niedomknięte
zamknięte ludzkie figury
przepływają koło mnie
lodowe kształty ich ciał
uciekają
przed słońcem serca
nie dochodzę na czas
znów oszukana
przez hejnał czasu-
zegar złośliwy
nie chce zmienić kierunku ramion
widzę pusty kontur autobusu
jak ginie wtopiony w asfalt
kierunek wybrany
przez czarną liczbę
już nie jest moim
skropiona po szyję porankiem
mało-kolorową mazią
co tryska spod tęczy samochodów
stoję by jeszcze raz zobaczyć
nieszczęsną kombinację cyfr
i tak już zastygam
w chwili